Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom5.djvu/118

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.
UŁOMEK DZIENNIKA.

24 marca 1830 r.

 Powróciwszy od niej, zapadłem w sen głęboki, w którym widziałem przyszłość swoją, rozwijającą się niby zasłona przejrzysta, unoszona na złotych skrzydłach wyobraźni.
 Młodość i zapał dodawały mi sił, by znieść jej spojrzenie, które dla wszystkich słodkim promieniem wiosennym, dla mnie jednego błyskawicą było, burzę zwiastującą; jej uśmiech tak niewinny, tak wdzięczny dla świata, był tak wzgardliwym i sardonicznym dla mnie; jej spokojne czoło podobne do gładkiej tafli przejrzystego jeziora, tylko za zbliżeniem się mojem zamącał cień nienawiści lub obojętności, boleśniejszy dla serca tkliwego niż nienawiść. Ukazała mi się najpierw we wspanialej i świetnej postaci, wśród tańców i zabaw ludzkich. Widziałem ją poprzez blask drogich kamieni i kwiatów barwy, które pierś jej zdobiły, jak przechodziła krokiem lekkim po posadzce komnat, w których wszystko tchnęło zbytkiem, bogactwem, materyą. W takt dźwięków muzyki, którą postanowili potomkowie Adama pląsy swe mierzyć, unosiła się w wirze wesołości, niby istota, co pragnie odepchnąć ziemię i unieść się w niebiosa. Dyamenty i rubiny, róże i kwiat pomarańczowy, zlewały wkoło mnie swe barwy i blaski, wszystko było pełne światła, potoków światła. Ciśnięto się wokoło niej, walczono o jej rękę, lub słów kilka; ja tylko jeden, istota, która ją najlepiej ocenia, i który ją uwielbiam więcej